Pierwszego dnia wyjechaliśmy o 4.30 rano z Warszawy w czteroosobowym składzie: Malwa, Ja, Marian i Łukasz oraz jego dzielny Mercedes!
Obraliśmy kierunek Sarajewo, żeby jak najszybciej dostać się na upragnione Bałkany.
Plan był. A w zasadzie nie było go wcale… Ledwo udało nam się umówić skąd i kiedy wyruszyć (dodam, że każdy z nas jest z innego miasta i trzeba było przeprowadzić operację logistyczną- nie lada wyzwanie).
Droga przebiegała bez większych atrakcji, aż do granicy węgiersko- chorwackiej, gdzie kilkanaście kilometrów przed granicą wzięliśmy na stopa pewnego Włocha, który był tak zjarany, że nie trzeba było wiele mówić, a On śmiał się jak dziecko, a oczy miał jak dwie pięćdziesięciogroszówki. Zbyt daleko z nami nie pojechał. Wysiadł tuż przed przejściem granicznym i uznał, że dalej sobie poradzi.
On tak. Ja, natomiast, na granicy zorientowałem się, że nie mam portfela, a wraz z nim dokumentów, potrzebnych przy kontroli granicznej. Wszyscy zaczęliśmy wartkie poszukiwania mojego portfela i tym samym wzbudziliśmy zainteresowanie celników, którzy przyszli sprawdzić co się u nas w samochodzie dzieje. Finał był taki, że kazali nam oddalić się od granicy i wracać skąd przyjechaliśmy.
Opcje były dwie: albo Włoch zabrał mi portfel albo zostawiłem go 200 km stąd, w miejscu gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Postanowiliśmy wracać, ale na szczęście, po paru minutach znaleźliśmy portfel, który ukrył się w kieszonce samochodu. Po takiej dawce adrenaliny mogliśmy jechać dalej.
Przekraczając granicę Chorwacji i Bośni i Hercegowiny, pierwszą rewelacją było to, że nie wiedzieliśmy gdzie tak naprawdę dojechaliśmy.
GPS pokazywał, że jesteśmy w Bośni, lecz naszym oczom ukazał się napis „Witamy w Republice Serbskiej”, a dookoła powiewały serbskie flagi.
Jak się później okazało, w Bośni obecny jest podział kraju na dwie główne, autonomiczne jednostki administracyjne – Federację Bośni i Hercegowiny oraz Republikę Serbską, a także znajdujący się pomiędzy nimi Dystrykt Brczko.
W końcu zajechaliśmy na stację benzynową, żeby zatankować za śmiesznie małe pieniądze i spytaliśmy pracującego tam Pana o jakiś pobliski camping, na którym moglibyśmy się zatrzymać. Pan uśmiechnął się pod nosem i powiedział ” Camping? No, no camping!”. Zapytaliśmy więc, czy może w Sarajewie się takowy znajdzie, ale Pan ze stacji stwierdził jedynie ” No, no camping in Sarajevo! Nooo… I don’t know, because I’ve never been to Sarajevo” 😉
Robiło się już całkiem ciemno, a my nie mieliśmy gdzie spać. Zaczęliśmy więc szukać miejsca, żeby rozbić się na dziko, jednak nie było to łatwe. Pytaliśmy też dwóch miejscowych gospodarzy o możliwość nocowania u nich, ale zamiast zgody, uzyskaliśmy jedynie informację, że niedaleko jest motel. W końcu trafiliśmy na rodzinę, która pozwoliła nam rozstawić się z namiotami w ich ogródku.
My w podzięce podarowaliśmy im butelkę polskiej Żubrówki, a oni ugościli nas jak swoich. Mieliśmy okazję przekonać się czym jest słowiańska gościnność: najpierw poczęstowali nas uprawianymi arbuzami, które według nich nie były smaczne, a my się nimi zajadaliśmy, a później zaprosili nas do środka, żeby wspólnie oglądać olimpijski mecz piłki ręcznej kobiet Rosja- Francja (rzecz jasna bośniaccy Serbowie kibicowali reprezentacji Rosji, a kalendarz z Putinem dumnie wisiał na ścianie).
Nie obyło się też bez poczęstunku napojem wysokoprocentowym, ichniejszymi wypiekami (sernik z własnego sera i jabłecznik) oraz pomidorami uprawnymi. Najedzeni i zmęczeni, poszliśmy spać.
Od rana zaś czekała na nas część dalsza podnovljejskiej gościny: świeżo mielona i specjalnie parzona kawa i śniadanie niczym uczta królewska (pyszna papryka duszona w sosie śmietanowym, smażone kiełbaski, frytki zrobione z dopiero co zebranych ziemniaków- bramborów, sadzone jaja i oczywiście pomidory=paradajzy).
Mogliśmy również skorzystać z łazienki, by wykąpać się po wielogodzinnej podróży i by po pożegnaniu świeżymi dalej ruszyć w drogę do Sarajewa.
I pomyśleć, że to dopiero początek…